[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jestem stały.Jestem wierny.”Ten sen zawsze dzieje się w pomieszczeniu, w szopie ogrodnika czy garncami.Przybory nie te.Atmosfera zupełnie nie ta.W środku grupa ludzi.W pomieszczeniu, w którym monotonnie zapadnie mordercza decyzja.Utajony umysł Toda żąda - głosem snu - żeby Tod cierpiał ból.Sny domagają się tego w trybie smętnych repetycji.Ból i strach.Tod Friendly ma w banku strachu spory wkład.Koło północy czasem coś tworzy.Naprawia i leczy jak wariat.Chwytając za drewno i za obicie, jednym uderzeniem o podłogę, jednym ciosem potrafi stworzyć kuchenne krzesło.Wściekłym i celnym kopniakiem obolałej stopy wyrówna głęboki dołek w ściance lodówki.Uderzy głową i natychmiast usunie rysę z lustra w łazience, a ze swojego splamionego czoła tę pręgę, która coraz gorzej rokowała, i stanie, gapiąc się we własne odbicie i mrugając oczami.Wspomniałem o trzech czujnikach, trzech impulsach, które w ciele Toda budzą odzew.Miedziany klangor linki alarmowej, napiętej niczym struna w jego brzuchu.Jest i czwarty impuls.Podobnie jak pieczone paznokcie, pochodzi z ognia.Czyżby to ogień był impulsem? Ogień, który boleśnie goi i kwieciście stwarza z najplugawszego swądu i chaosu.Raz w roku z płomieni rodzi się list, zawsze ten sam.Tod siedzi i strasznym wzrokiem praży palenisko, rumor obnażonych gardeł, turkoczących języków.Z krtani wydobywa mu się zawiły mlask: mdłości.W zakamarki jego umysłu zajrzeć oczywiście nie mogę.Lecz potajemnie dzielę z nim ciało.Co ono przeżywa? Mękę, uogólnione zakażenie najpodlejszym strachem.I ulgę - haniebną ulgę.A potem list się rozwija, przechodząc w żarze z czerni w jednolitą biel, i oddaje się naszej wyciągniętej dłoni.Zawsze mówi to samo.Tak, można było się spodziewać, że taką mniej więcej korespondencję zechce prowadzić Tod Friendly: niezmienną, bez humoru, jednostronną jak reklamowy szajs.Oto treść listu:Drogi Panie Friendly! Mam nadzieję, że u Pana wszystko w porządku, tak jak i u nas.Z przyjemnością zawiadamiam, że pogoda tutaj wciąż jest względnie łaskawa!Szczerze oddany.Niżej histeryczny podpis, a pod nim beznamiętnie wystukane imię, nazwisko i tytuł: Wielebny Nicholas Kreditor.„Tutaj” (gdzie pogoda wiecznie jest względnie łaskawa) to Nowy Jork, jeśli wierzyć nagłówkowi papeterii - ściśle mówiąc, hotel Imperiał na Broadwayu.No i tyle.Pustka tych listów wyciska ze mnie tylko doroczne westchnienia.Ale Tod reaguje, jakby Nowy Jork był w sąsiednim domu, a względnie łaskawa pogoda oznaczała deszcz szczurów, diabelskie wichry i wściekłe disco wenusjańskich błyskawic.Długo będzie siedział przy kominku, z butelką szkockiej, wegetatywnie pobudzony.Rano zostawimy list na słomiance obok reszty śmieci, żeby się ulotnił - niczym strach Toda.Jak on to zniesie, jeśli pogoda w Nowym Jorku całkiem się popsuje?Znamienne wydaje mi się, że prawie wszystkie nasze romanse kończą się w gabinetach Zespołu Usług Lekarskich.Panują profesjonalne, oficjalne klimaty, gdy stoimy z którąś z naszych przyjaciółek na tle wykresów proporcji wzrostu i wagi, tabel żywienia, instrukcji pobierania wymazów i płynów do analiz oraz haseł typu: MASZ EN-DOMETRIOZĘ? BEZ PANIKI.Fizycznie mało co dzieje się między nami - ot, dotykanie czoła, badanie tętna.Ach, racja: Tod odrobinę dręczy dziewczyny szpilkami: „Coś pani czuje?” One raczej lubią tę grę, przynajmniej na początku; kokietują i dają się wciągnąć.Jeśli coś je w końcu odstręcza, to chyba pytania Toda: „Dawno jest pani mężatką?”, „Czy mąż wykazuje dużą aktywność?”, „Żyje pani.prowadzi pani pełne życie?” Nasze dziewczyny nigdy nie prowadzą pełnego życia.Wszystkie twierdzą, nawet z niejakim bólem, że w ich życiu panuje pustka.W każdym razie całe to odpytywanie kończy się jednym wielkim niewypałem.Albo prościej: może działa tak sam widok Toda w jego naturalnym środowisku, w roli lekarza, odźwiernego w białym kitlu, z czarną torbą.Nasze przyjaciółki wycofują się stąd raz na zawsze, z przekomponowaną twarzą, przystają na chwilę za zamkniętymi drzwiami i cichutko pukają, cichutko pukają w trumnę miłości.Ale nigdy ich nie brak, wciąż spotyka się nowe.Na każdym kroku.W „Wielkim Żarciu”, na parkingach, w barach, na progach domów deszczową nocą, owinięte szalikami, okutane dla ochrony przed wiatrem i zimnem albo nagie w obcych mieszkaniach.Czyli to pochłonięcie cudzymi ciałami jest prawie całkowite.A ciała są miłe, co? Tak mam myśleć? No, zgoda - fakt, że są miłe.Wszystko wybaczą.Kiedy są stare.I nie mogą sądzić.Irene, której biała obfitość wszystko ci wybaczy.Tak twierdzi.- Lepiej, żebyś nie wiedziała - szepcze w ciemności Tod, nim mu się przyśni sen.- Wszystko wybaczę, cokolwiek to jest.- Lepiej, żebyś nie wiedziała - szepcze Tod.Lepiej niech nie wie.Lepiej niech nie wiem.Lepiej niech nikt nie wie.Jest też nasze własne ciało, nasz własny instrument cielesny, z którego jesteśmy ostatnio strasznie dumni.Skoczna szparkość kroków.Ach, klarowność i sprężystość wypróżnienia.Jak doskonale funkcjonujemy.Chyba nic dziwnego, że kobiety za nami szaleją, że tak szybko poddają się urokowi naszej beznamiętnej, pociągłej twarzy i czystych, mocnych rąk.Jeśli ktoś lubi ten typ urody, a choć moje zdanie oczywiście się nie liczy, Tod naprawdę jest niebywale przystojny.To ciało: nasuwa mi się nieodparte podejrzenie, że z dumą, jaką go ono napawa, wiąże się strach: ktoś mógłby je zranić - okaleczyć, zmasakrować.Tylko po co i na co? Owszem, lekarze miewają takie chętki; ale Tod nie korzysta z ich usług; omija szerokim łukiem.- Nie słuchaj lekarzy - radzi Irene i równocześnie prawie się, o dziwo, uśmiecha.- Zaczną się do ciebie dobierać nożami.Nie daj im się wziąć pod noże.Przed lustrem w łazience, gładki i barwny, pełen jest dumy, która skrycie wzdryga się lub wzdraga.Śmiało, mam ochotę powiedzieć.Pokaż, co czujesz.Zgarb się, skul z dłońmi na lędźwiach.Zasłoń swoje niskie serce.Tymczasem siedzę w przestronnym barze-restauracji, w ślicznej śliniarni, wytwornym womitorium.Kobieta już przyszła, więc pora na mięso i łzy, a jedzenie na naszych talerzach robi się coraz cieplejsze.Zaraz.Ta akurat jest wegetarianką.Twierdzi, że kocha wszystkie zwierzęta - ale jej czyny temu przeczą.Wkrótce.Jezu, cała ta nasiadówka niczym nie różni się od samego aktu lubieżności.Najpierw smutek i nieład, potem moment ulotnej transcendencji, aż wreszcie ciała z powrotem wskakują w ubranie i zaczynają się podchody - słowa, gesty - nim każde pójdzie w swoją stronę.Tod ma jeszcze jeden sen, w którym dla odmiany jest kobietą.Ja też nią jestem: w tym drugim śnie uczestniczę, a zarazem patrzę z boku.W pobliżu jakiś mężczyzna odwraca twarz, stoi do nas prawie tyłem, odwrócony plecami jak tafla z kamienia.Może nas skrzywdzić, to jasne.Albo obronić, jeśli zechce.Płochliwie polegamy na jego opiece.Nie mamy wyboru: musimy go kochać, nerwowo.Nie mamy też włosów - rzadkość u kobiety.Z radością donoszę, że nie widujemy w tym śnie niemowląt.Żadnych.Potężnych ani bezbronnych.Nie widujemy bombowych niemowląt, bobasów o mocy bomb.Ten sen jest bezdzietny.Czas zmierza teraz ku czemuś.Przelewa się niepowstrzymanie jak obrazy w przedniej szybie auta mknącego przez miasto albo las.Bliźnięta jednojajowe, karły, duchy, życie erotyczne Kali-guli, Katarzyny Wielkiej i Wojewody Na Palach, nordyckie chmury lodowe, Atlantyda, dodo.Moment.Tod ni stąd, ni zowąd zaczął czytać broszury biur podróży, a w nich peany na cześć pewnych w miarę odludnych rejonów Kanady.Tak, znajduje je w śmieciach.Otóż Kanada to miejsce, gdzie obijają się młodzi mężczyźni, kiedy powinni być w Wietnamie.Może Tod myśli o wyjeździe do Kanady.Może myśli o wyjeździe do Wietnamu.Wietnam mógłby mu dobrze zrobić [ Pobierz całość w formacie PDF ]