RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nikt nie zwracał na niego uwagi.Shaa podstawił nogę mijającemu go Strażnikowi.Mężczyzna potknął się, wypuścił broń z ręki i runął na podłogę.Shaa wsunął nogę pod klingę i wierzgnął.Miecz poszybował w powietrzu.- Maks! - wrzasnął Shaa, próbując przekrzyczeć zgiełk.Maks zniknął z widoku, przysłonięty ciałami pięciu napastników i ich ostrzami, aczkolwiek wydawało się, że żołnierze mają problem z dobraniem mu się do skóry.Gdy kopnięty przez Shaa miecz przelaty­wał w pobliżu, z kłębowiska ciał wysunęła się ręka, zręcznie chwyciła rękojeść i przemieniła bezładny ruch oręża w spiralne cięcie.Shaa usłyszał wysokie “huu- huu- huu" z metalicznym pogłosem, odcinają­ce się od reszty zgiełku.Strażnicy znieruchomieli na chwilę, a po­tem, kolejno runęli pokotem na ziemię.Shaa przyzwyczajony do podobnych wielkich wejść swoich przy­jaciół z lekkim zdziwieniem zareagował na pojawienie się Maksymilia­na, Szlachetnego Obwiesia.Kiedy Maks przeskakiwał nad powalo­nymi strażnikami, w dziurze pod sufitem zmaterializowała się ogrom­na kula pomarańczowych płomieni.Sypnęła iskrami, a następnie na tle pomarańczowych i żółtych jęzorów ognia pojawił się czerwony zarys twarzy oraz rozżarzone ślepia i wykrzywione paskudnie usta.Usta otworzyły się.Maks zdążył zwinąć się w kłębek, gdy spomię­dzy warg wystrzeliła fala gorącego powietrza.Podłoga świątyni za­padła się z hukiem.Martwi i ranni strażnicy oraz Maks runęli w dół w nawałnicy wielkich kamieni i płonących belek.Ściana, pod którą stali więźniowie, też zaczęła się rozstępować.Świątynia zawirowała Shaa przed oczami, a potem medyk stwierdził, że leży na stosie tlą­cych się szczątków.Nadgarstki miał otarte do żywego ciała, ramiona na wpół wyrwane ze stawów.Ale łańcuch kajdanów zwisał luźno.Unoszące się w kłębach płomieni stworzenie jakby zebrało się w sobie, cofnęło się i zanurkowało w kierunku dziury wyszarpanej w podłodze.Powietrze, przenikane falami rozpętanej mocy, pulso­wało niczym wzburzona powierzchnia stawu.Czas na rozmyślania minął.Shaa dźwignął się na kolano i podniósł ręce.Rozdział XVIKRYJÓWKA OSKINA YAHLEITo ja, Gashanatantra - powiedziałem.Oko w okienku patrzyło bezmyślnie.- A kto to taki? - dociekał odźwierny.- Gashanatantra - powtórzyłem, udając rozdrażnienie.- Chwileczkę, - okienko zatrzasnęło się z hukiem.Rozejrzałem się po ulicy.Gasha nadal nie było widać, a strumień informacji, jaki wciekał mi do głowy, chyba wysechł.Wyglądało na to, że jestem sam.Brama zagrzechotała i stanęła otworem.- Tędy - powiedział lokaj.Nosił te same insygnia, jakie widziałem wcześniej: skręcony sznur na tle płomieni.Podążyłem za nim przez mały dziedziniec.Po na­szym przejściu drzwi zamknęli faceci z purpurowym znakiem na ubra­niach.Po mojej prawej otwierała się wielka sala dawnej świątyni.Żołnierze Oskina Yahlei i członkowie regularnej Straży, rozstawieni po całym wnętrzu, jak jeden mąż wlepili we mnie zdumione oczy.Strażnicy miejscy pilnowali dwóch zakutych w łańcuchy więźniów.Widziałem, jak niedawno wprowadzali ich do budynku.Więźniowie nadal żyli i byli z grubsza w dobrej kondycji.Być może oznaczało to, że Oskin Yahlei otrząsnął się z krwiożerczego nastroju, w jakim widziałem go wcześniej u Karla, kiedy wysysał do sucha tego bied­nego maga.Jeśli tak, nie powinienem narzekać.Lokaj wskazał w le­wo, gdzie otworzyły się skrzydła następnych drzwi.Niespiesznie przekroczyłem próg i drzwi zamknęły się za moimi plecami.Pod przeciwległą ścianą w palenisku tak wielkim, że pomieściło­by stojącego człowieka, płonął ogień.Na lewo ode mnie, w kącie komnaty, wznosiła się spirala kręconych schodów.Na dywaniku przed kominkiem stało kilka obitych skórą foteli z wysokimi oparciami i żło­bionymi poręczami.Między sprzętami, plecami do ognia, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, stał Oskin Yahlei.- Gashanatantra - przemówił.W jego głosie pobrzmiewało już mi znajome, mrożące krew w żyłach dudnienie, ale na szczęście nie spróbował swej sztuczki z czarną aurą.- Oskin Yahlei - powiedziałem.Patrzyłem na niego przez chwi­lę, potem podniosłem brew i ruszyłem w jego stronę.Yahlei cofnął się o krok.Obserwując, jak tonę w najwygodniejszym z wyglądu fotelu, lekko rozchylił usta i zajął miejsce naprzeciwko.Umieści­łem okuty żelazem czubek laski na podłodze pomiędzy stopami, wsparłem łokcie na poręczach i splotłem palce.Przez chwilę przy­glądaliśmy się sobie badawczo.- Wreszcie się spotkaliśmy - zagaił.- Rzeczywiście.- Twoja aura jest aurą mocy, jednak nie przybrałeś zbyt ciekawej postaci, jeśli mogę pozwolić sobie na czelność.- Możesz - przyzwoliłem łaskawie - na razie.Później zoba­czymy.W życiu bym nie uwierzył, gdybym nie zobaczył tego na własne oczy: Oskin Yahlei nerwowo przełknął ślinę.Może ostatecznie mój pomysł nie był taki głupi; może rzeczywiście Gashanatantra był rybą grubszą od niego.A on myślał, że jestem Gashanatantra.Jeden z mo­ich pierwszych mentorów rzekł ongiś: “Kiedy myślisz, że już nie masz żadnego wyjścia, wprowadź w czyn najbardziej zuchwały po­mysł, jaki wpadnie ci do głowy.A potem idź za ciosem.Nie uwie­rzysz, z iloma rzeczami można sobie poradzić, kiedy już się wykona pierwszy ruch."Faktycznie, jeden z moich największych lęków należał do prze­szłości.Gdy tutaj szedłem, przyszło mi na myśl, że po przekroczeniu progu komnaty mogę zastać Gasha pogrążonego w uprzejmej kon­wersacji z Oskinem Yahlei.- A zatem - kontynuowałem - próbujesz samodzielnie przeprowa­dzić małą operację.- Jak widzisz [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl