[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy Wytrzeszczowi zostało sześć dni, dozorca zaofiarował się, że mu przyniesie czasopisma i talię kart.- A po co? - zapytał Wytrzeszcz.Uniósł głowę i po raz pierwszy spojrzał na dozorcę oczami tak okrągłymi w gładkiej, bladej twarzy i tak miękkimi jak gumowe czubki strzał do dziecinnych łuków.Potem znów położył się na wznak.Odtąd co dzień rano dozorca wpychał przez drzwi zwiniętą gazetę.Gazety upadały na podłogę i leżały tam gromadząc się z dnia na dzień, rozwijając się i spłaszczając jedna pod drugą.Gdy zostały już tylko trzy dni, przyjechał pewien adwokat z Memphis.Nieproszony wpadł do celi.Przez cały poranek dozorca słyszał jego głos podniesiony w perswazji, w gniewie i tłumaczeniu; w południe głos był zachrypnięty, cichy, prawie jak szept.- Będzie pan tu tak leżał i dawał się.- Mam wszystko, co trzeba - powiedział Wytrzeszcz.- Nie wzywałem pana.Pilnuj pan swojego nosa.- Wisieć pan chce? O to chodzi? Chce pan w ten sposób popełnić samobójstwo? Robienie forsy aż tak pana zmęczyło, że.Pan, najsprytniejszy.- Raz już powiedziałem.Dosyć o was wiem.- Pan, żeby dał to sobie przypisać jakiemuś małemu sędziemu pokoju?! Kiedy wrócę do Memphis i powiem im, przecież mi nie uwierzą.- Więc im pan nie mów.Leżał przez jakiś czas, gdy adwokat przyglądał mu się zawiedziony, wściekły, pełen niedowierzania.- Te cholerne prowincjały - powiedział Wytrzeszcz.- Rany boskie!.Zjeżdżaj pan stąd, no! - powiedział.- Przecież panu mówię.Mam wszystko, co trzeba.W poprzedzający wieczór wszedł do celi pastor.- Pozwolisz mi pomodlić się z tobą, synu? - zapytał.- No, pewnie - powiedział Wytrzeszcz.- Wal pan.I nie zwracaj pan na mnie uwagi.Pastor ukląkł przy pryczy, na której Wytrzeszcz leżał paląc papierosa.Po chwili pastor usłyszał, jak Wytrzeszcz wstaje, przechodzi przez celę i wraca.Gdypodniósł się z klęczek, Wytrzeszcz znów paląc papierosa leżał na pryczy.Pastor spojrzał tam, gdzie przedtem słyszał Wytrzeszcza, i zobaczył u podstawy ściany dwanaście kresek, jak gdyby działek, nakreślonych spaloną zapałką.Dwie działki były pełne niedopałków ułożonych równo rząd za rzędem.W trzeciej leżały dwa niedopałki.Przed odejściem zobaczył jeszcze, jak Wytrzeszcz znów tam idzie, zdusza następne dwa i kładzie je starannie przy tamtych.Pastor powrócił o świcie, ledwie minęła godzina piąta.Wszystkie działki były zapełnione niedopałkami z wyjątkiem dwunastej.Ta ostatnia była zapełniona w trzech czwartych.Wytrzeszcz leżał na pryczy.- Idziemy? - zapytał.- Jeszcze nie - powiedział pastor.- Spróbuj się pomodlić, synu.Spróbuj.- No, pewnie - powiedział Wytrzeszcz.- Wal pan.Pastor znów ukląkł.Usłyszał raz, jak Wytrzeszcz wstaje z pryczy, idzie przez celę i wraca.O pół do szóstej przyszedł dozorca.- Przyniosłem.- Urwał.Niemo wyciągnął zaciśniętą garść przez kratę.- Reszta dla pana z tych stu dolarów, co pan nie.Przyniosłem.Czterdzieści osiem dolarów zostało.Zaraz, jeszcze policzę.Nie wiem dokładnie, ale mogę dać panu spis.te kwitki.- Zatrzymaj to - powiedział nie poruszając się Wytrzeszcz.- Kup sobie kółko do poganiania patykiem.Przyszli po Wytrzeszcza o szóstej.Pastor go prowadził, podtrzymywał pod łokieć, a potem stał przy podwyższeniu i modlił się, gdy oni naciągnęli Wy-trzeszczowi pętlę na lśniącą od brylantyny głowę, targając mu włosy.Wytrzeszcz miał ręce związane, więc zaczął szarpać głową, żeby odrzucić włosy do tyłu, tylko że zaraz spadały znowu na twarz; pastor modlił się, a oni z głowami pochylonymi stali na swoich miejscach i nie ruszali się.Więc Wytrzeszcz zaczai raz po raz wysuwać podbródek.- Pssst! - syknął i to syknięcie wwierciło się w pomruki pastora.- Pssst!Szeryf spojrzał na niego; wtedy on przestał wysuwać podbródek i stał sztywno, jak gdyby musiał utrzymać na głowie jajko.- Popraw mi włosy, Jack! - powiedział.- Oczywiście - powiedział szeryf.- Poprawię ci włosy.I nacisnął sprężynę klapy.Szary był dzień, szare lato, szary rok.Na ulicy widziało się starych ludzi ubranych ciepło, a w Ogrodzie Luksemburskim, gdy Tempie i jej ojciec przechodzili, kobiety, siedzące tam z robótkami na drutach, były w szalach, i nawet mężczyźni, którzy grali w krokieta, nie zdejmowali marynarek i czapek; pod kasztanami w smutnym półmroku suche trzaski kuł krokieto-wych i przypadkowe okrzyki dzieci miały w sobie ową jesienność, ową żałość oporu, jaki jeszcze stawiało lato.Spoza kręgu pseudogreckiej balustrady, gdzie tłumy spacerowały w szarej jasności o tej samej barwie i konsystencji co woda spadająca z fontanny do basenu, dolatywał miarowy łomot muzyki.Szli dalej, minęli basen, nad którym staruszek w zniszczonym brązowym palcie bawił się z dziećmi puszczaniem małych stateczków, weszli znów między drzewa i usiedli.Natychmiast ze zgrzybiałą skwapli-wością podeszła do nich jakaś stara kobieta i pobrała cztery sows za krzesła.W muszli orkiestra w błękitnych mundurach wojskowych grała Masseneta, Skriabina, Berlioza, mających w tym wykonaniu smak pajdy czerstwego chleba posmarowanej cieniutką warstewką udręczonego Piotra Czajkowskiego, a na muszlę i na posępne muchomory wielkich parasoli mokrym połyskiem z gałęzi osuwał się zmierzch [ Pobierz całość w formacie PDF ]