[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozdmuchiwany przez wiatr ogień furczał głośno, a końce jego długich skrzydeł sięgały chaty i obory.Oszołomiony, wypadłem na podwórze.W pobliskich chałupach ludzie miotali się w mroku.W wiosce zapanowało poruszenie: ze wszystkich stron dochodziły krzyki.Zaspany, rosnący tłum, uzbrojony w siekiery i grabie, pędził w stronę płonącej stodoły.Psy ujadały, a chłopki z dziećmi na rękach walczyły z wiatrem, który bezwstydnie zadzierał im spódnice na głowy.Wszystko, co żyło, wypadło na dwór.Ryczące, rozjuszone krowy, poganiane trzonkami siekier i szpadli, biegały po wsi z podniesionymi ogonami, cielaki na szczupłych, drżących nogach daremnie usiłowały się uczepić wymion matek.Woły ze zwieszonymi nisko ciężkimi łbami taranowały wrota obór, tratowały płoty i - kompletnie ogłupiałe - waliły rogami w ściany domów.Kury, szaleńczo trzepoczące skrzydłami, wzlatywały w powietrze.Uciekłem czym prędzej.Wierzyłem, że to moje włosy ściągnęły piorun na obejście cieśli i że chłopi na pewno mnie rozszarpią, jeśli wpadnę im w ręce.Walcząc z ohydną ulewą, potykając się o kamienie, wpadając do rowów i dołów pełnych wody, dotarłem wreszcie na skraj lasu.Kiedy doszedłem do ciągnących się lasem torów kolejowych, nawałnica właśnie ustawała; zapadła noc, lecz mroczną ciszę co rusz przerywały odgłosy rozbryzgujących się kropli.W pobliskiej gęstwinie znalazłem sobie osłoniętą kryjówkę.Przykucnąłem tam i - wsłuchując się w wyznania mchów - czekałem poranka.Wiedziałem, że o świcie przejeżdża tędy pociąg.Tory służyły głównie do przewozu kłód z jednej stacji na drugą, odległych od siebie o kilkanaście kilometrów.Załadowane wagony ciągnęła niewielka, powolna lokomotywa.Kiedy nadjechał pociąg, przez chwilę biegłem obok ostatniego wagonu, po czym wskoczyłem na niski stopień i pozwoliłem się wwieźć w bezpieczną głąb lasu.Po jakimś czasie zobaczyłem płaski nasyp, więc zeskoczyłem na ziemię i dałem nura w gęste podszycie, nie zauważony przez strażnika siedzącego z tyłu lokomotywy.Tu las był mniej gęsty.Idąc między drzewami natrafiłem na zarośniętą chwastami brukowaną drogę, najwyraźniej nie używaną od lat.Na jej końcu stał opuszczony wojskowy bunkier o potężnych ścianach ze zbrojonego betonu.Panowała niczym nie zmącona cisza.Ukryłem się za drzewem i rzuciłem kamyk w zamknięte drzwi.Odbił się z głośnym brzękiem.Zagrało echo, ale zaraz umilkło; znów zaległa cisza.Obszedłem bunkier, omijając połamane skrzynki po amunicji, kawałki żelastwa, puste puszki.Wspiąłem się na górny taras betonowej konstrukcji, po czym na sam jej czubek, gdzie ujrzałem kolejny stos pogiętych puszek.Nieco dalej znajdował się szeroki otwór.Gdy pochyliłem się nad nim, poczułem smród zgnilizny i wilgoci; ze środka docierały przytłumione piski.Podniosłem stary hełm i cisnąłem w dół: piski się wzmogły.Zacząłem szybko wrzucać w otwór grudy ziemi, odłamki betonu i kawałki blaszanej taśmy, opasującej skrzynki.Piski stały się jeszcze głośniejsze; w bunkrze miotały się jakieś żywe stworzenia.Wziąłem płat wypolerowanej blachy i odbijając w nim promienie słońca oświetliłem wnętrze.Teraz widziałem wszystko wyraźnie; ze trzy metry niżej, to wzbierając, to opadając, kotłowało się czarne, skłębione morze szczurów.Jego powierzchnia kołysała się nierównomiernie, połyskując niezliczonymi ślepiami.W odbitym świetle dostrzegałem mokre grzbiety i łyse ogony.Co rusz, niby spieniona fala, dziesiątki długich, wychudłych szczurów rzucały się spazmatycznie na gładkie ściany bunkra, lecz za każdym razem spadały bezradnie na grzbiety pozostałych.Wpatrzony w falującą masę, obserwowałem, jak szczury mordują się i pożerają nawzajem, jak wygryzają sobie z furią kawałki mięsa lub skrawki sierści.Tryskająca z ran krew tylko bardziej rozjuszała gryzonie.Każdy z nich pragnął wyrwać się spośród kotłującej masy; walczył o miejsce na szczycie żywej piramidy, żeby jeszcze raz ponowić próbę wdrapania się po ścianie, nawet jeśli miał to przypłacić kolejną dziurą wygryzioną w zadku.Zakryłem pospiesznie blachą otwór i podjąłem swoją wędrówkę.Po drodze najadłem się jagód.Miałem nadzieję dotrzeć przed zmierzchem do jakiejś wioski.Późnym popołudniem, gdy słońce zaczynało już dogasać, ujrzałem pierwsze zabudowania.Kiedy się do nich zbliżyłem, zza płotu wypadła sfora psów i rzuciła się w moją stronę.Czym prędzej kucnąłem przy płocie i energicznie wymachując rękami, zacząłem skakać jak żaba, wyć oraz ciskać w psy kamieniami.Zatrzymały się ze zdumieniem, niepewne, kim jestem i jak się mają zachować.Ludzka istota przybrała nagle obcy dla nich wymiar.Kiedy tak gapiły się na mnie, ogłupiałe, z pyskami przekrzywionymi na bok, wdrapałem się na płot.Ich jazgot i moje krzyki sprowadziły gospodarza.Kiedy go tylko ujrzałem, z miejsca zorientowałem się, że przez jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności wróciłem do tej samej wioski, z której zbiegłem uprzedniej nocy.Twarz chłopa była znajoma, zbyt znajoma: często widywałem go w chacie cieśli.On także rozpoznał mnie natychmiast i krzykiem wezwał dwóch parobków, z których jeden pognał w stronę zagrody cieśli, a drugi został pilnować, żebym nie uciekł.Wkrótce nadszedł cieśla, a z nim jego żona.Pierwszy cios zwalił mnie z płotu; runąłem prosto pod nogi cieśli.Podniósł mnie i przytrzymując ręką, żebym nie upadł, walił po głowie raz po raz.Po czym, ucapiwszy mnie za kark jak królika, zaciągnął do własnej zagrody, do cuchnących spalenizną, dymiących jeszcze zgliszczy stodoły.Cisnął mnie na kupę gnoju i znów uderzył w głowę; zemdlałem.Kiedy odzyskałem przytomność, cieśla stał obok, szykując spory wór.Pamiętałem, że właśnie w takich worach topił chore koty.Rzuciłem mu się do nóg, ale bez słowa odepchnął mnie kopniakiem i wrócił do swojego zajęcia [ Pobierz całość w formacie PDF ]