[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Anny, zaczęły bić dzwony, powoli i jakby pogrzebowo.Nagle zerwał się zimny wiatr i dosięgnął go przez zielone trawniki.Stanley żałował, że nie wziął swojego płaszcza.Słońce świeciło, ale na dworze było wciąż zimno.Wszedł przez bramę Kew Gardens i ruszył samotnie szeroką alejką.Po obu stronach chwiały się na wietrze drzewa zupełnie nieznane Stanleyowi.Nic o nich nie wiedział.Każde z nich miało tabliczkę informującą, że jest bardzo rzadkim i szczególnym okazem.Drzewa nie miały jeszcze liści, choć większość z nich puszczała już pąki.W połowie drogi Stanley ujrzał całe pole żonkilów tak jaskrawożółtych, że robiły wrażenie sztucznych.Szedł około pięciu minut, nie słysząc nic oprócz wiatru, swego oddechu i skrzypienia butów.Prawie nie było tu ludzi, poza dosłownie kilkoma postaciami w prochowcach sunącymi w alejkach między drzewami.Ich twarze rozmazywały się w cieniu.Minął ławkę, na której siedział staruszek w pledzie i pięknie wyszczotkowanym filcowym kapeluszu.Starszy człowiek jadł powoli porcję lodową z wetkniętymi w nią czekoladowymi batonami, które sterczały jak uszy zająca.Minął kolejną ławkę, na której siedziała, wyglądająca na bardzo zasmuconą, Murzynka, kołysząca wciąż wózek dziecięcy.W wózeczku, twardo śpiąc, siedział chłopczyk o kawowym kolorze skóry i kręconych jasnych włosach.Pasmem śmierci otoczymy cały świat - pomyślał Stanley.W końcu znalazł się przy czarnym stawku, po którym pływały łabędzie.Za stawkiem widać było ogromną wiktoriańską oranżerię wysoką na jakieś dwa piętra.Szyby były zaparowane, ale Stanley zdołał dostrzec kształty ogromnych tropikalnych palm i pnączy, i metalowe pomosty, z których zwiedzający mogli obserwować wszystko z góry.Było to trochę jak ze snu albo Zaginionego świata Arthura Conan Doyle'a, wizja pterodaktyli w wiktoriańskim Londynie.Stanley nie mógł zrozumieć dlaczego, ale zaczął odczuwać niepokój, a w ustach zrobiło mu się nagle sucho.Rozejrzał się wokół.Na ziemi leżał, wymachując nóżkami, jakiś berbeć, który nie chciał iść dalej.Matka krzyknęła:- Jak chcesz, to tu zostań! Ale ja sobie idę!Wiatr stawał się coraz bardziej przenikliwy.Pomimo że palmiarnia napawała go jakimś niewytłumaczalnym niepokojem, nie miał wątpliwości, że jest w niej ciepło.Stanley okrążył ją, otworzył białe drzwi i wszedł do środka.Natychmiast zaczął kaszleć.W środku nie było ciepło, lecz wręcz tropikalnie, a wilgoć była piorunująca.Stanley musiał przystanąć na chwilę przy drzwiach, oddychając głęboko, by się zaaklimatyzować.Z każdym oddechem nabierał tego wilgotnego zapachu równikowej roślinności.Starsza kobieta w żółtych okularach stała niedaleko, patrząc na niego ze zdziwieniem, prawie jakby go skądś znała.Uśmiechnął się do niej, i wyjąkał:- Dzień dobry.Kobieta jednakże po chwili nagle zniknęła, a on wreszcie złapał oddech.Stał jeszcze trochę, po czym skierował się do środka, torując sobie drogę między lianami palm.Dojrzał dwóch, może trzech zwiedzających na samym końcu palmiarni, ale oprócz nich był chyba tylko on.Otarł dłonią czoło.Wilgoć była tak ogromna, że pot zaczął mu się lać po plecach.Doszedł do samego środka palmiarni, zadzierając głowę, by móc zobaczyć czubki najwyższych drzew.Stwierdził, że jest już mu wystarczająco ciepło - zbyt ciepło, prawdę mówiąc - gdy nagle ujrzał kogoś wysoko na metalowym pomoście ponad nim, na wpół ukrytego w dużych, ciemnych liściach.Zadrżał.Było coś w sposobie, w jaki stała ta postać - podparta i bez ruchu - co przypominało mu zbyt dobrze Kaptura.Ostrożnie obszedł dookoła palmy, spoglądając co chwila w górę, by upewnić się, że postać nie zniknęła.Pozostawała ciągle jednak w tym samym miejscu.Kto, u licha, przyszedł zwiedzać palmiarnię i musiał stanąć właśnie w tym miejscu?Stanley obszedł dokoła metalowe kolumny, chowając się za liśćmi palmy, tak by postać nie mogła go dostrzec.Odsunął palcami liście i spojrzał w górę na pomost.Postać zdołała się okręcić plecami do niego, ale nie było wątpliwości.Ten brudny szary prochowiec, ten szary wełniany kaptur, ta przygarbiona i wykoślawiona sylwetka.Stanley rozejrzał się wokół.Żadnego policjanta.Nigdy ich nie było, kiedy się ich naprawdę potrzebowało [ Pobierz całość w formacie PDF ]