[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Posuwaliśmy się wolno w ogonku z ulicy do budynku szpitalnego, a po wciągnięciu na listę kierowano nas na dziedziniec.Coś podpisywaliśmy.Doktor sprawdzał i badał stan naszego zdrowia jakimiś instrumentami, obmacywał nam karki.Wyjmował szczypce z pojemnika z płynem dezynfekującym i pobierał próbki skóry.Ci powołani do wojska przechodzili na dziedziniec.Zakodowane wyniki badań wypisywano nam żółtą kredą na skórze.Później, w ogonku, po krótkim przeegzaminowaniu, oficer hinduski wypisywał jeszcze jakieś oznaczenia żółtą kredą na tabliczkach, które nam zawieszano na szyi.Waga, wiek, okręg, z którego pochodzimy, wykształcenie, stan uzębienia i do jakiej formacji najbardziej się nadajemy.Nie czułem się tym upokorzony.Jestem pewien, że upokarzałoby to mojego brata, podszedłby rozzłoszczony do studni, zaczerpnął wiadro wody i zmył z siebie te kredowe oznaczenia.Ale ja nie byłem taki jak on.Chociaż go kochałem.I podziwiałem.W mojej naturze leżało dociekanie przyczyn wszystkiego.W szkole należałem do najbardziej dociekliwych i pilnych uczniów, co on przedrzeźniał i wyśmiewał.Rozumiesz oczywiście, że właściwie byłem znacznie mniej poważny niż on, tyle że nie dążyłem do konfrontacji.Nie przeszkadzało mi to robić wszystkiego, na co miałem ochotę, i to robić w taki sposób, jaki sobie obrałem.Dość wcześnie odkryłem znaczną przestrzeń rozciągającą się ponad nami, dostępną dla tych, którzy spokojnie dążą do celu.Nie spierałem się z policjantem, który mi zabraniał przejeżdżać rowerem przez jakiś most czy też bramę w forcie - po prostu stałem milcząc aż do chwili, w której zaczynałem być dlań niewidoczny i wtedy robiłem swoje.Jak w grze w krykieta.Jak z ukrytą filiżanką wody.Rozumiesz? Tego mnie właśnie nauczyły otwarte walki staczane przez mego brata.Ale brat był dla mnie zawsze bohaterem, chlubą rodziny.Korzystałem ze ścieżek przezeń torowanych.Byłem świadkiem chwil wyczerpania, które następowały po każdym z jego protestów, opadało napięcie, w jakim przeciwstawiał się bezprawiu.Złamał tradycję rodzinną i mimo iż był najstarszym synem w rodzinie, odmówił wstąpienia do armii.Odmawiał uczestnictwa we wszystkich działaniach, w których Brytyjczycy sprawowali władzę.Oni za to wtrącali go do swych więzień.Do centralnego więzienia w Lahore.Potem do więzienia Jatnagar.Leżał nocą na pryczy, z zagipsowanymi rękami, które mu łamali współwięźniowie, aby go powstrzymać przed próbami ucieczki.W więzieniu stawał się opanowany i przebiegły.Bardziej podobny do mnie.Nie poczuł się poniżony, kiedy usłyszał, że zgodziłem się zgłosić do wojska zamiast niego, rezygnując z zamiaru zostania doktorem.Roześmiał się i przekazał mi przez ojca przestrogę, żebym się miał na baczności.Nigdy by nie wystąpił przeciw mnie ani przeciw niczemu, co robiłem.Był pewien, że mam instynkt przetrwania, odnajdywania bezpiecznych kryjówekŁosoś przysiadł na kredensie w kuchni rozmawiając z Haną.Caravaggio przechodzi przez kuchnię, ze zwisającymi z ramion grubymi sznurami, które są „jego sprawą”, jak odpowiada na czyjeś pytanie.Ciągnie je za sobą po ziemi, a kiedy wychodzi na zewnątrz, rzuca w drzwiach:- Ranny Anglik chce cię widzieć, boyo.- OK, boyo.- Saper zsuwa się z kredensu, jego hinduski akcent przybiera postać fałszywego dialektu walijskiego użytego przez Caravaggia.- Mój ojciec hodował ptaka, myślę, że to był mały jerzyk, zawsze trzymał go przy sobie dla wygody, jak okulary czy szklankę wody przy posiłku.W domu, nawet kiedy szedł do sypialni, brał ptaka z sobą.Kiedy wyruszał do pracy, klatkę zawieszał na kierownicy.- Czy twój ojciec żyje?- Tak, myślę, że tak.Od pewnego czasu nie dostaję listów.I wygląda na to, że mój brat ciągle siedzi w więzieniu.Zachowuje w pamięci tę scenę.Znajduje się poniżej grzbietu białego konia.Gorąco mu na tym kredowym wzgórzu, biały pył wiruje wokół niego.Pracuje przy pewnym mechanizmie, który jest w zasadzie prosty, ale po raz pierwszy pracuje przy nim sam.Panna Morden siedzi o dwadzieścia metrów dalej, w stronę szczytu wzgórza, notując przebieg jego działań.Wie, że z dołu, spoza doliny, lord Suffolk przygląda mu się przez lornetkę.Pracuje powoli.Pył kredowy wzbija się w górę, a potem osiada na wszystkim, na rękach, na mechanizmie, tak że musi go zdmuchiwać z pokrywy zapalnika i zwojów kabli, kiedy chce je dokładnie sprawdzić.Sięga spoconymi dłońmi poza siebie, żeby je wytrzeć o koszulę na plecach.Wszystkie wykręcone już części mechanizmu wkłada do kieszeni bluzy na piersiach.Czuje się zmęczony przepatrując każdą z tych części po kolei.Słyszy głos panny Morden:- Łososiu?- Słucham?- Przerwij na chwilę to, co robisz, schodzę do ciebie.- Lepiej niech pani nie schodzi, Miss Morden.- Oczywiście, że schodzę.Zapina guziki przy rozlicznych kieszeniach swej bluzy i nakrywa nią bombę; ona zsuwa się niezdarnie z grzbietu białego konia, przysiada obok i otwiera swój plecaczek.Skra-pia chusteczkę zawartością małej buteleczki z wodą kolońską i podaje mu.- Przetrzyj sobie twarz.Lord Suffolk używa tego dla odświeżenia.Za jej radą niepewnie bierze chusteczkę do ręki i przeciera twarz, szyję i dłonie.Ona odkręca pokrywkę termosu i nalewa herbatę do dwóch kubeczków.Rozwija z papieru śniadaniowego i wykłada kilka ciasteczek „Kiplingów”.Wydaje się nie spieszyć z powrotem na szczyt wzgórza, w bezpieczne miejsce.I niezręcznością byłoby napominanie jej, że powinna tam wrócić.Skarży się na nieznośny upał i opowiada, że w końcu udało się wynająć w miasteczku pokoje z łazienkami, za którymi tak się rozglądali.I zaczyna wspominać, jak poznała lorda Suffolka.Ani słowem nie napomyka o bombie spoczywającej między nimi.Myśl mąci mu się stopniowo, jak komuś, kto wytrwale czyta na nowo ten sam ustęp, starając się uchwycić związki między poszczególnymi zdaniami.Wyciągnęła go z wiru, w którym pogrążał go rozwiązywany przezeń problem.Pakuje starannie plecaczek, kładzie mu rękę na ramieniu i wraca na swój pled, leżący na grzbiecie konia z Westbury.Zostawia mu okulary słoneczne, nie on nie widzi przez nie dostatecznie wyraźnie, odkłada je więc na bok.I wraca do pracy.Zapach wody kolońskiej.Pamięta go z dzieciństwa [ Pobierz całość w formacie PDF ]