[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Panna Pierce zarumieniła się lekko, usłyszawszy o życiu płciowym i zręcznie zmieniła temat:— Pragnęłoby się bodaj odrobiny cienia, ale, moim zdaniem, pustynia jest cudowna.A pani się podoba?Lekarka przytaknęła skinieniem głowy.Pomyślała, iż pustynia jest rzeczywiście cudowna, oddziałująca kojąco, pełna wzniosłego spokoju, pozbawiona ruchliwych istot ludzkich i nurtujących je problemów.W tym momencie odczuła, że wyzwoliła się wreszcie i nie zaprząta sobie głowy losami Boyntonów, nie myśli o ludziach, których orbity życia nie stykają się w najmniejszym bodaj stopniu z jej orbitą.Tu jest samotność, pustka, bezmiar przestrzeni — jednym słowem: SPOKÓJ!… Tylko, rzecz jasna, człowiek nie jest sam, by delektować się tym spokojem.Lady Westholme i doktor Gerard zakończyli spór na temat narkotyków i dyskutują obecnie o naiwnych dziewczętach, które wywozi się masowo do argentyńskich domów publicznych.W trakcie rozmowy Francuz popisuje się błyskotliwością, co drażni oczywiście lady Westholme odznaczającą się godnym rasowego polityka brakiem poczucia humoru.Na godzinę przed zachodem słońca turyści znaleźli się wreszcie w Maan, gdzie samochód został wnet otoczony przez dziwnie wyglądających mężczyzn o drapieżnych twarzach.Po krótkim postoju ruszyli w dalszą drogę i Sara, spoglądając na płaski krajobraz pustynny, daremnie próbowała odgadnąć, gdzie może być skalna twierdza Petry.Na przestrzeni wielu mil nie było widać nawet niewielkich wzgórz.Czy jeszcze tak daleko do celu podróży?Niebawem jednak w wiosce Ain Musa pozostawiono samochód, aby skorzystać z oczekujących tam nędznych chabet.Nieprzemakalna peleryna krępowała swobodę ruchów panny Pierce.Natomiast lady Westholme przezornie ubrała się w spodnie do konnej jazdy.Przewodnicy wyprowadzili z wioski konie i powiedli je stromo schodzącą w dół ścieżką, która była usiana ruchomymi głazami.Teren opadał gwałtownie, konie szły zygzakami.Słońce zbliżało się ku zachodowi.Po długiej i nużącej podróży samochodem Sara była cokolwiek oszołomiona i konna jazda zdawała się jej wizją z marzeń sennych.Miała wrażenie, że schodzi w piekielne czeluście, do wnętrza ziemi, wąską i krętą drogą wyciosaną pośród labiryntu szkarłatnych skał o najdziwaczniejszych kształtach.Zapalono latarnie.Konie jęły przeciskać się ciasnymi gardzielami i nagle… Nagle rozstąpiły się urwiska i wędrowcy zobaczyli przed sobą szeroką otwartą przestrzeń, na której z dala migotały światła.— To obóz — wyjaśnił jeden z przewodników.Konie przyśpieszyły kroku — nieznacznie co prawda, gdyż były zagłodzone i nie miały już sił, ale tak czy inaczej ożywiły się nieco.Droga biegła obecnie wzdłuż żwirowego łożyska potoku.Widać teraz było dwa rzędy namiotów — jeden na dnie kotliny, drugi wyżej wzdłuż półki skalnej.Jeszcze wyżej były jaskinie.Beduini obsługujący obóz wybiegli na spotkanie turystów.Sara zdumiała się i wzdrygnęła nerwowo.U wejścia jednej z grot ujrzała siedzącą postać.Co to? Gigantyczna rzeźba? Wyobrażenie jakiegoś bóstwa? Nie!… Drga świateł nadaje zagadkowej postaci nadprzyrodzone rozmiary.Ale owa postać, nieruchoma, zapatrzona posępnie przed siebie, musi być chyba wyobrażeniem jakiegoś bóstwa!Nagle poznała zagadkową postać i serce skoczyło je gardła.Umknęło zrodzone wśród pustyni uczucie błogiego spokoju, samotności, pustki.Skończyła się wolność i rozpoczęła znów niewola.Oto krętą, zdradliwą ścieżką zjechali w otchłanie ziemi, po to, by w tej kotlinie ujrzeć siedzącą u wejścia do groty niby arcykapłankę jakiegoś zapomnianego kultu… By ujrzeć panią Boynton!Rozdział XPani Boynton jest tutaj — w Petrze!Sara odpowiadała niemal bezwiednie na zadawane pytania.Czy chce zjeść kolację zaraz — jest już gotowa — czy też najpierw woli się umyć? Czy życzy sobie spać w namiocie, czy w grocie?Szybko wybrała namiot.Dreszcz ją przejmował na myśl o czyhającej u wejścia do jednej z grot upiornej postaci.Ta kobieta ma w sobie coś nieludzkiego!Poszła za służącym Beduinem ubranym w mocno łatane spodnie do konnej jazdy, brudne owijacze i marynarkę stanowczo nie nadającą się do użytku.Na głowie miał kefję, której długie fałdy spływały na ramiona, umocowaną na głowie czarnym jedwabnym sznurem.Sara zwróciła uwagę na jego posuwiste i swobodne ruchy, na dumny wdzięk, z jakim trzymał głowę.Tylko europejska część ubioru Beduina była obrzydliwa, niechlujna.Pomyślała: „Nasza cywilizacja jest zła, zgubna.Gdyby nie ona, nie istniałyby takie panie Boynton.Wśród pierwotnych ludów zabijano by je z pewnością, może nawet zjadano…”Z wrodzonym poczuciem samokrytycyzmu uprzytomniła sobie, że jest przemęczona, rozstrojona.Po umyciu się i przypudrowaniu twarzy stała się znów sobą — kobietą opanowaną i zrównoważoną, którą zawstydziła myśl o tym, że tak niedawno ogarnęło ją przerażenie.Przeczesała grzebieniem bujne, czarne włosy, spoglądając z ukosa na własne odbicie w małym, mętnym lusterku, drgające niepewnie przy świetle oliwnej lampki.Później odsunęła brezent zasłaniający wejście do namiotu, by ruszyć w dół, ku widocznej z dala dużej markizie.— Pani?… Tutaj?… — dobiegł ją zdławiony okrzyk pełen zdumienia i niedowierzania.Na dźwięk niskiego, stłumionego głosu serce Sary zabiło mocniej.Poczuła nagłe onieśmielenie, przestrach, a jednocześnie zdała sobie sprawę, że jest niezmiernie szczęśliwa.— Pani? Tutaj? — powtórzył Raymond Boynton.Odwróciła się i spojrzała mu w oczy.Był w nich wyraz zdumienia.To prawda! Lecz było również coś, co onieśmieliło ją znowu i przepełniło lękiem — nieopisana radość [ Pobierz całość w formacie PDF ]