[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czechy, jak twierdziłeś, są ryzykowne.- W tej chwili - odparł zimno Szarlej - największym ryzykiem jesteś ty.I pościg, który depcze ci po piętach.Wyznam, że najchętniej ruszyłbym teraz właśnie do Czech.Z Broumova przeskoczył na Kłodzko, z Kłodzka na Morawę i na Węgry.Ale ty, podejrzewam, nie zrezygnujesz z Ziębic.- Słusznie podejrzewasz.- Cóż, przyjdzie więc nam zrezygnować z bezpieczeństwa, jakie zapewniłyby przełęcze.- Byłoby to - wtrącił niespodzianie Samson Miodek - bezpieczeństwo bardzo względne.I trudno osiągalne.- To fakt - zgodził się spokojnie demeryt.- Nie jest to najbezpieczniejsza okolica.Cóż, zatem kierujmy się jednak na Frankenstein.Ale nie traktem, lecz podnóżem gór, skrajem borów Przesieki Śląskiej.Drogi nadłożymy, trochę powędrujemy przez bezdroża, ale cóż nam pozostaje?- Jechać traktem - wybuchnął Reynevan.- Za Sterczami! Dopaść ich.- Sam - uciął ostro Szarlej - nie wierzysz w to, co mówisz, chłopcze.Bo przecież nie chcesz wpaść im w łapy.Bardzo nie chcesz.Jechali więc, początkowo przez bukowiny i dąbrowy, potem duktami, wreszcie drogą, wijącą się wśród pagórków.Szarlej i Samson gawędzili cicho.Reynevan milczał i rozpamiętywał ostatnie słowa demeryta.Szarlej po raz kolejny dowiódł, że umie jeśli nie czytać w myślach, to bezbłędnie zgadywać na podstawie przesłanek.Widok Sterczów obudził, co prawda, w Reynevanie zrazu wściekłość i dziką żądzę zemsty, gotów był niemal natychmiast ruszyć tropem, doczekać nocy, zakraść się i podrzynać gardła uśpionym.Powstrzymywał go jednak nie tylko rozsądek, ale i paraliżujący strach.Kilka razy już budził się, zlany zimnym potem, ze snu, w którym pojmano go i wleczono do katowni w lochach Sterzendorfu, względem zaś zgromadzonych tam narzędzi sen był przerażająco dokładny.Gdy Reynevan przypominał sobie te narzędzia, robiło mu się na przemian zimno i gorąco.Teraz też ciarki pełzały mu po plecach, a serce stawało, ilekroć na skraju drogi wyrastały ciemne sylwetki, które dopiero po uważniejszym spojrzeniu okazywały się nie Sterczami, lecz jałowcami.Sprawę pogorszyło jeszcze, gdy Szarlej i Samson zmienili temat rozmowy i jęli się rozważań z zakresu historii literatury.- Gdy trubadur Gwilelm de Cabestaing - prawił Szarlej, wymownie zerkając na Reynevana - uwiódł żonę pana de Chateau-Roussillon, ów kazał zakatrupić poetę, wypatroszył go, serce kazał kucharzowi usmażyć i dał niewiernej małżonce do zjedzenia.Ta zaś rzuciła się z wieży.- Tak przynajmniej mówi legenda - odpowiadał Samson Miodek z erudycją, która w zestawieniu z jego kretyńską gębą wprawiała w osłupienie.- Panom trubadurom nie zawsze można dawać wiarę, ich strofy o miłosnych sukcesach u zamężnych dam częściej oddają chęci i marzenia, rzadziej zdarzenia rzeczywiste.Przykładem choćby Marcabru, którego, pomimo nachalnych sugestii, zdecydowanie nic nie łączyło z Eleonorą Akwitańską.Wyolbrzymione są też, moim zdaniem, romanse Bernarta de Ventadorn z panią Alaiz de Montpellier i Raula de Coucy z panią Gabrielą de Fayel.Wątpliwości budzi też Tybald z Szampanii, gdy przechwala się względami Blanki Kastylijskiej.A także Arnold de Mareil, według własnych słów kochanek Adalazji z Beziers, faworyty króla Aragonii.- Tu może być - godził się Szarlej - że trubadur konfabulował, bo skończyło się na przepędzeniu z dworu, byłoby w poezji ziarno prawdy, rzecz mogłaby mieć smutniejszy finał.Albo gdyby król był bardziej krewki.Jak choćby pan de Saint-Gilles.Ten za dwuznaczną kanconę do swej żony kazał trubadurowi Piotrowi de Vidal uciąć język.- Według legendy.- A trubadur Giraut de Corbeilh, zrzucony z murów Carcassonne, to też legenda? A Gaucelm de Pons, otruty za przyczyną jakiejś pięknej mężatki? Mów co chcesz, Samsonie, ale daleko nie każdy rogacz był takim błaznem jak markiz Montferrat, który znalazłszy w ogrodzie swą żonę, śpiącą w objęciach trubadura Raimbauta de Vaqueyras, nakrył oboje płaszczem, by nie przemarzli.- To była jego siostra, nie żona.Ale reszta się zgadza.- A co spotkało Daniela Carreta za przyprawienie rogów baronowi de Faux? Baron zabił go rękami wynajętych zbirów, kazał sporządzić sobie puchar z jego czaszki i teraz pija z niego.- Wszystko prawda - kiwnął głową Samson Miodek.- Oprócz tego, że nie był to baron, lecz hrabia.I nie zabił, lecz uwięził poetę.I sporządził nie puchar, lecz ozdobny woreczek.Na sygnet i drobne pieniądze.- Wo.- zachłysnął się Reynevan.- Woreczek?- Woreczek.- Cóżeś to nagle tak posiniał, Reinmarze? - udał troskę Szarlej.- Cóżeś to, niezdrów może? Wszak zawsześ twierdził, że wielka miłość żąda poświęceń.Mówi się wybrance: wolę cię niźli królestwo, niźli sceptr, niźli zdrowie, niźli długi wiek i życie.A woreczek? Woreczek to drobiazg.Z niedalekiego kościółka - jak twierdził Szarlej, ze wsi o nazwie Lutomia - dobiegł akurat dźwięk dzwonu, gdy jadący na czele Reynevan zatrzymał się, uniósł rękę.- Słyszycie?Byli na rozstaju, przy krzywym krzyżu i figurze, rozmytej przez deszcze w bezkształtny bałwan.- To waganci - stwierdził Szarlej.- Śpiewają.Reynevan pokręcił głową.Dobiegające z ginącego w lesie wąwozu dźwięki niczym nie przypominały ani Tempus est iocundum, ani Amor tenet omnia, ani In taberna guando sumus, ani żadnej z innych popularnych goliardzkich pieśni.Głosy, które słyszał, niczym nie przypominały głosów wagantów, którzy wyprzedzili ich niedawno.Przypominały raczej.Zmacał dłonią rękojeść korda, kolejnego z otrzymanych w Świdnicy podarunków.A potem pochylił się w siodle i popędził konia.W kłus.A potem w cwał.- Dokąd? - ryknął za nim Szarlej.- Stój! Stój, do diabła! Wpakujesz nas w kłopoty, głupcze!Reynevan nie słuchał.Wjeżdżał w jar.A za jarem, na polanie, wrzała bitwa.Stał tam zaprzęg, dwa przysadziste konie i furgon nakryty czarnym smołowanym płótnem.Obok furgonu jakichś dziesięciu pieszych w brygantynach, kolczych kapturach i kapalinach, uzbrojonych w broń drzewcową, atakowało dwóch rycerzy.Zajadle jak psy.Rycerze bronili się.Zajadle.Jak osaczone dziki.Jeden rycerz, konny, był w pełnej zbroi płytowej, zakuty w blachy od stóp do głów, znaczy, od kopuły salady po szpiczaste sabatony.Ostrza sulic i glewi odskakiwały od napierśnika, dzwoniły na taszkach i bejgwantach, nie dawały wrazić się w szczeliny.Nie mogąc dobrać się do jeźdźca, napastnicy wyżywali się na koniu.Nie dźgali, starali się nie kaleczyć - w końcu koń kosztował grube pieniądze - ale tłukli drzewcami, co się zmieści, licząc, że szalejące zwierzę zwali rycerza.Koń faktycznie szalał, trząsł łbem, chrapał i gryzł ociekające pianą kiełzno.Szkolony snadź w tym sposobie walki wierzgał przy tym i kopał, utrudniając dostęp do siebie i swego pana.Rycerz jednak kolebał się w siodle tak energicznie, że aż dziw brał, że się w nim utrzymuje [ Pobierz całość w formacie PDF ]