[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wyśliznąłem się z łóżka i ostrożnie podszedłem do okna.Niebo było czyste.Dokładnie naprzeciwko domu wisiał bladożółty, niemal biały półksiężyc.Między gałęziami drzew świeciły gwiazdy, jaskrawe i wyraźne niczym punkciki na czarnym aksamicie.Spojrzałem w dół.Na podjeździe, zwrócony maską w stronę domu, stał samochód Lou.Zerknąłem na Sarę - wciąż spała, oddychając równo i cicho - przeszedłem na palcach przez pokój i wymknąłem się na korytarz.Gdy schodziłem na dół, z podjazdu dobiegło mnie metaliczne skrzypienie powoli otwieranych drzwi.Kilka sekund później zaskrzypiały znowu, by zatrzasnąć się z cichym, stłumionym plaśnięciem.Wyjrzałem przez wąskie okienko.Lou.Szedł bardzo ostrożnie.Miał na sobie białą panterkę i powłóczył nogami jak pijany.Nie byłem pewien, ale wydawało mi się, że w samochodzie ktoś siedzi.Lou skręcił do garażu.Garaż - niewielka przybudówka - był po lewej stronie domu.Nie widziałem go stamtąd i po chwili Lou zniknął mi z oczu.Nie trzymałem w domu broni.Pomyślałem o kuchennym nożu, bo tylko to przyszło mi do głowy, ale nie chciałem odchodzić od okienka w drzwiach.Długo nie wracał.Garaż był otwarty, mógł wejść do środka, lecz nic by tam nie znalazł, a w każdym razie nic, co chciałby ukraść.Tak, w samochodzie ktoś na niego czekał, na pewno.Jeden, może nawet dwóch kolesiów.W domu panowała głęboka cisza.Głośne tykanie kominkowego zegara w salonie akcentowało ją i wydłużało.Chciałem zapalić światło, bo światło by ich odstraszyło, ale nie zrobiłem tego.Stałem na bosaka i drżąc z zimna - byłem tylko w piżamie - wyglądałem przez okienko.Czekałem na powrót Lou.W końcu się pokazał, ale miast skręcić do samochodu, ruszył w stronę ganku.Zesztywniałem, cofnąłem się dwa kroki w głąb korytarza.Lou wszedł na ganek i zadudnił buciorami o drewnianą podłogę.Łup-łup-łup - zabrzmiało to jak uderzenie w bęben.Ostrożnie poruszył klamką, chcąc otworzyć drzwi, ale były zamknięte na klucz.Potem zapukał.Bardzo cicho, gdyż nie zdjął rękawiczek.Ani drgnąłem.Zapukał znowu, tym razem głośniej, bo uderzył pięścią, więc, pamiętając o śpiącej Sarze, przekręciłem klucz w zamku.Uchyliłem drzwi na kilka centymetrów i wyjrzałem.- Co ty tu robisz, Lou? - szepnąłem.Wyszczerzył swoje krzywe, zjedzone próchnicą zęby i oczy mu rozbłysły.- Pan księgowy! - odrzekł, udając zdziwienie.Zmarszczyłem czoło.Zareagował natychmiast: spoważniał i obrzucił mnie trzeźwiejszym spojrzeniem.- Hank - powiedział - przyszedłem podjąć troszkę.gotówki.- I nie mogąc się powstrzymać, nagle zachichotał.Otarł usta rękawiczką.Jego oddech cuchnął alkoholem.- Wracaj do domu, Lou.Wsiądź do samochodu i wracaj.- Przez szparę w drzwiach wpadał do środka strumień lodowatego powietrza, zalewając moje bose stopy i szczypiąc je aż do bólu.- Zimno tu - odrzekł.- Zaproś mnie do środka.Przywarł do futryny, a gdy się odruchowo cofnąłem, wszedł do korytarza i z rozlazłym uśmiechem na twarzy zamknął za sobą drzwi.- Zdecydowałem, że najwyższy czas podzielić szmal.Chcę swoją dolę, Hank.- Zatarł ręce i rozejrzał się wokoło, jakby oczekiwał, że tuż za progiem znajdzie płócienną torbę wypchaną pieniędzmi.- Pieniędzy tu nie ma, Lou.- Są w garażu?- Nawet gdyby tam były, to i tak bym ci ich nie dał.Najeżył się.- Ty je tylko przechowujesz - syknął oburzony - co wcale nie znaczy, że są twoje.Część z nich należy do mnie.- Dźgnął się palcem w pierś.- Zawarliśmy układ, Lou - odrzekłem stanowczo.Puścił tę uwagę mimo uszu.Pochylił się na bok i spojrzał w stronę kuchni.- Są w banku?- Oczywiście, że nie.Ukryłem je.- Potrzebuję trochę gotówki, Hank.I to teraz.- Jedynym sposobem na zdobycie gotówki jest przestrzeganie warunków umowy.- Panie księgowy - rzekł głosem łagodnym i przymilnym - bądź pan człowiekiem.- Kto jest w samochodzie?- W samochodzie?- Ktoś na ciebie czeka.- Machnąłem ręką w stronę drzwi.- Nikogo tam nie ma.Jestem sam.- Lou, widziałem kogoś w samochodzie.To Nancy? Uśmiechnął się nieznacznie.- Obserwowałeś mnie? - Najwyraźniej uznał, że to bardzo śmieszne, bo znowu wyszczerzył zęby.- Nancy i kto jeszcze? Jakub?Pokręcił głową.- Nie, tylko Nancy.- Chyba źle mi z oczu patrzyło, bo uśmiechnął się jak dziecko przyłapane na małym kłamstewku.- Nancy i Sonny.- Sonny Major? - Byłem zdziwiony.Nie wiedziałem, że są przyjaciółmi.Wzruszył ramionami.- Przyjechał po forsę za czynsz, no i zaprosiliśmy go na małą wódkę.- Łypnął na mnie spode łba.- Dlatego potrzebuję szmalu, panie księgowy.Muszę mu postawić kielicha.- Opowiedziałeś im o samolocie?Prychnął z oburzenia.- Jasne, że nie.Powiedziałem, że wisisz mi trochę szmalu.Milczałem.Dom się osiadał i cicho potrzaskiwał w ciemności.- Proszę tylko o to, co mi się słusznie należy, nie? - Kiwał się w przód i w tył.Patrzyłem na niego i czułem, że coraz bardziej mnie wkurza.Chciałem, żeby wyszedł.Żeby wyszedł natychmiast.- Nie musisz mi dawać wszystkiego - dodał.- Jedna paczka wystarczy.Po resztę przyjdę później [ Pobierz całość w formacie PDF ]