[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oglądał ściany, centymetr po centymetrze, w ostrym świetle potężnej latarki i w najdalszym kącie, gdzie zgęszczał się mrok i przenikały się cienie, zobaczył rudy kiełek, wychylony z metalu, wygięty lekko w linię, która nasuwała nieodparte wrażenie wzrostu.Kiełek powiększał się.Tak przynajmniej on myślał.Był tego pewny.Wyrwał go ze ściany i rozkruszył.na proch.Wiertarką zniszczył korzonek, wrosły głęboko w ścianę.Ledwie trzymał się na nogach, czuł strach, który wyciskał z niego pot jak lodowatą wodę.Nie miał już wątpliwości, że niebezpieczeństwo jest coraz większe, realniejsze, a zarazem nieuniknione.Skąd ono przyszło do statku? Ciągle gotów był przypuszczać, że sam statek podniósł przeciw niemu bunt, w :niepojętej zemście za to, że mógł zrobić z nim wszystko, a jednocześnie był bezbronny i bezradny.Odpowiedź z Ziemi nie nadchodziła.Nie spodziewał się zresztą wiele po tej odpowiedzi, miał tylko nadzieję, że otrzyma pozwolenie na przerwanie lotu i włączenie silników, które skierują jego statek ku Ziemi.Przesiadywał w sterowni, oglądał ziemski program telewizyjny i sprawdzał, sprawdzał nieustannie położenie strzałek na tarczach zegarów.Pewnego dnia poczuł wstrząs.Zapalił się ekran radaru, zadźwięczał dzwonek, który wzywał go do pulpitu.Na ekranie zielony promień oświetlał plamkę, niewyraźną plamkę, w której próżno dopatrywał się konturów.Określił jej koordynaty, włączył stabilizację i poszedł do obserwatorium, gdzie teleskopy czekały na niego w wielkiej hali bez ścian.Ustawił małą lunetę w kierunku określonym przez radar i spojrzał w okular.Zobaczył statek.Podłużny, o niezwykłych kształtach, leciał bezwładnym lotem, z wyłączonymi silnikami.Jego pokrycie świeciło jaskrawym światłem.Gorączkowo zaczął naciskać guziki przeliczników, obliczył prędkość, kierunek lotu, potem połączył się ze sterownią i zażądał podania wzajemnego ruchu statków.Miały spotkać się za pół godziny.Wzywał tamtą rakietę na falach radiowych, lecz ona milczała.Odległość zmniejszała się nieustannie.Im więcej rozróżniał szczegółów, tym bardziej czuł się zdziwiony.Rakieta nie pochodziła z Ziemi.Nigdy, na pewno nigdy na Ziemi nie budowano podobnych statków.Upewniając się o tym, odczuwał coraz większe podniecenie.Skierował wszystkie analityczne oczy swojej rakiety na obcy statek, na taśmach magnetycznych automaty zapisywały informacje o kształcie, torze lotu, prędkości, promieniowaniu obiektu.A on zbliżał się ciągle, już dobrze widoczny gołym okiem, srebrny i milczący.Najmniejsza odległość - sześć kilometrów.Tamten statek obracał się wokół swojej osi.Odsłonił brzuch, w którym otwierały się rzędy okien, ,potem blachy pokrycia, jak wypukłe zwierciadło, aż ukazał się właz.Klapa włazu wydawała się niedokładnie domknięta.Wpatrzył się w nią uważniej i zauważył wysuwające się przez szparę, między krawędzią otworu a klapą, rude, prężne łodygi.Chciał - przedtem - skierować swój statek na tor zgodny z rakietą Przybyszów, dostać się na jej pokład, odnaleźć pilotów, nawiązać kontakt.Ale teraz poczuł się zrezygnowany.Powrócił do sterowni i wyłączył radar.W końcu przestał dowierzać systemowi alarmowemu.Postanowił przedostać się do stosu i osobiście sprawdzić jego działanie.Włożył kombinezon opancerzony ołowiem i zaczął schodzić szybem, łączącym część mieszkalną i silnikową.Ściany szybu wydawały się gładkie, ale kiedy przyglądał się im uważniej, zauważył maleńkie, rdzawe plamki, drobne jak kropki drukarskie.W miarę jak schodził niżej, ich ilość rosła.Jeszcze więcej było ich na ścianach korytarza, prowadzącego do pomieszczenia, które przylegało bezpośrednio do pancernej osłony reaktora.Przejście zamykała okrągła klapa, przytrzymywana sprężynowymi ryglami.Mocował się z zamkiem, czując nieokreślony niepokój.Wydawało mu się, że coś napiera od wewnątrz na klapę, że wystarczy szpara, mały otwór, by spiętrzone za nią , niebezpieczeństwo rozprzestrzeniło się na cały statek i obaliło go, jak fala powodziowej wody.Opanował się z trudem.Z całej siły szarpnął dźwignię uwalniającą klapę.Klapa odskoczyła z głuchym dźwiękiem.A wewnątrz rozgęstwił się las.Patrzył, oniemiały, na rdzawe gałęzie, prężne, gruzołowate, oplatające się w najeżony cierniami, brunatnoczerwony gąszcz.Potężnymi korzeniami wparły się w puszysty od mchu kadłub reaktora, rozgałęzione, potężne jak dęby, o chropowatych pniach i gładkich gałęziach drzewa z czerwonej rdzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]